Wiersz "Nareszcie"
Poetycki epos nawiązujący do około 200 ostatnich lat Państwa Polskiego.
Nareszcie
Gdy świtać zaczęło, gdy nocy umarło,
gdy słońce znad góry uniosło twarz skwarną,
to świat poweselał i zbudzić się raczył.
A oddział powstańców już konie kulbaczył.
Ogniska gasili i z bronią bratali swe dłonie,
jak gdyby czekali, na ogień, na płomień,
co wnet się rozleje i wrogów popali.
Austriaków, Prusaków i „braci Moskali”.
Legiony ruszyły, gdy trąby zagrały,
jak gdyby do rymu, do tańca do stali.
Czas nadszedł nareszcie, właściwy, czekany,
bo wszyscy Polacy znów siły zebrali.
Przegnali konflikty, swawolić przestali, rodziną się stali.
Wszak siła jednego przy grupie, nic znaczy.
Milionów potrzeba, by przegnać sąsiadów, co dom nasz zabrali.
Bo kiedy po trzykroć sztylety w bok wbili,
Rzeczpospolita upadła, a oni z nas drwili.
Szydzili i śmiali z narodu wielkiego,
co jeszcze niedawno był Europy przedmurzem.
Co karku nadstawiał i za oręż chwytał,
nikogo nie pytał i ruszał na stepy,
by walczyć z Osmańczykiem, by bronić kobiety,
starcy, pachola przed okrutnym wrogiem.
Jeszcze ćwierć tysiąclecia upłynąć nie miało,
jakżeśmy Wiedeń bronili, przed pożogą krwawą,
przed zalewem Turków, potęgą z Bosforu.
Nikt nie podziękował, nie zaprosił do stołu,
pieśni nie układał i nie bił pokłonów.
Jeno szemrać już zaczął z bliskimi pospołu.
Jak osłabić, jak zaszczuć Rzeczpospolitą Obojga Narodów.
Maluczcy siły zebrali by walczyć z olbrzymem
i doły kopali, i kłótnie czynili.
Do swarów podżegali, zdrajców podstawiali,
by wszystko, co dobre z granic wypychali.
Gdy już chory dogorywał, przy łożu zostali,
by dobić konającego, by i ducha obalić,
co za lat sto lub więcej wciąż by tlić się odważył.
Tak teraz naród z kolan powstawał,
zrazu bardzo nieśmiało, przywódcy wciąż szukał,
co wszystkich zjednoczy pod orła sztandarem.
Jeden tylko był taki, który się odważył.
Naczelnikiem nazwany, ręce swe wystawił
i wołać wszystkich zaczął, by rodzinę stworzyć
i zacząć ojcować dzieciom wszystkim swoim.
By w siłę wrosły i poszły za swoim.
Zebrały, co od zawsze i ich tylko było
i ziemię i tradycję, historię i miłość do ojczyzny,
co droga jest sercom patriotów.
Naczelnik, kiedy zebrał setki, po tysiące sięgał,
gdy stwierdził, że to mało dziesiątki pościągał
i stworzył armię liczną i ruszył po swoje.
Nie straszne były mu śmierć i trudy i znoje.
Widział, że skorzystać trzeba, gdy zaborcy wojują.
Gdy walczą między sobą, gdy się z sobą tłuką,
gdy carat upada, cesarstwa już leżą.
Jak nigdy są osłabieni, choć jeszcze dość sił mają,
by tego, co z kolan powstaje z powrotem przewrócić.
Należało czas wykorzystać i mocniej ich skłócić
i siły pozbierać i mocy przywrócić.
I zebrał legiony i ruszył po swoje.
Kadrową na przedzie postawił,
by w trudzie sztandarem powiewając budziła nadzieje.
By wszystkich zbłąkanych przyciągnąć do siebie.
Wrogów wobec faktów postawić i zasiąść przy stole.
Polityk to był wielki, przezorny i mądry.
I okiem swym potrafił dojrzeć rzeczy,
czego inni wypatrzyć nie śmieli.
I państwo budował, by wielkie się stało,
by świat o Polsce usłyszał.
A gdyby to mało było, to jeszcze zamierzał po raz wtóry Europę ocalić,
przed potopem ze wschodu, co do bram naszych zmierzał.
Dostrzegał to, czego inni ledwo się domyślali
lub w nieświadomości jak maleństwa trwali.
To co wyśnił za młodu, teraz pragnął scalić.
Z prawa i z lewa podszepty wciąż słyszał,
że to trup, że truchło, że nie ma już kraju.
Że Polska z martwych nie powstanie,
jak ten łazarz z odległej krainy.
Stało się inaczej, powstał z ruiny kraj,
co z map został wykreślony, a naród wstał z kolan.
Piłsudski siadł zmęczony i oczy zamknąwszy,
próbował odpocząć, pomyśleć, podumać.
Nie dany mu był odpoczynek,
wszak to jest przywilej tylko tych maluczkich.
Ledwo Polska nazwę na sztandar swój przyszyć zdążyła,
już się wschodnia wataha w krainy wtoczyła.
I ogniem i mieczem pożogę wznieciła.
Rany się nie pogoiły, zabliźnić nie zdążyły,
a już krew z nowych trysnęła z mocą tych sprzed „chwili”.
Czerwień orła nakryła, zdusiła mu skrzydła,
dziób i szpony stłamsiła purpura paskudna.
Ptak, nasz symbol od wieków, z nakryciem się szarpał.
Szpony uwolnić pragnął, dziobem tlenu złapać,
skrzydła rozcapierzyć, zrzucić smętne jarzmo.
Sił mu nie starczyło, więc dumą się podparł,
patriotyzmu dołożył, miłością napoił,
dołożył łyk nadziei i skrzydła rozpostarł.
Zrazu tylko troszeczkę i jak gdyby nieśmiało.
Gdy pewności nabrał, rozłożył, z mocą całą,
zawołał złowrogo wrogom na zatracenie
i szpony uwolnił i zrzucił czerwienie.
I ruszył na niedźwiedzia i zwarł się z nim srodze.
Na razy nie zważał, były nie po drodze do celu,
co sobie wyznaczył na starcie.
Gniazdo swe bronić pragnął przed podstępną armią
i szpony wysunął i dziobu nie szczędził
i rany zadawał i ciągle rósł w siłę.
Pióra jego to ludzie, Polacy, rodacy.
I wciąż ich przybywało, choć stracił ich wiele,
sił mu dodawały, gdy tracił nadzieję.
I fruwać dawały i tarczę czyniły, aż wreszcie doświadczył czegoś,
co jak mi Bóg miły, na cud zakrawało – przegonił niedźwiedzia.
I patrzył, jak ucieka, oczom nie dowierzał.
Krew bydlaka ucieczkę śladem wskazywała,
dokąd uszedł raniony z dumą połamaną.
Tak raz jeszcze Rzeczpospolita Europę ratowała
i jak zawsze ni jedna podzięka u bramy nie stała.
I nikt nie dziękował, pokłonów nie raczył przed narodem składać.
Nikt nie szczędził nam podzięk i nagród nie wyręczał,
nie przysyłał kwiatów, przed nami nie klękał.
Niepamięć, wróg najgorszy wszystko spopieliła.
Myśmy zwyciężyli, poległy tysiące, miliony cierpiały.
A nigdzie, gdzie słońce wieczorem się chowa nie zauważono,
że zgasła pożoga, co wlać by się mogła w zachodnie krainy.
Znów się pojawiły docinki i kpiny, że twór sztuczny,
że Polska jest tylko zawadą,
że zmazać ją trzeba z mapy Europy na zawsze.
Jak było przed laty, gdy trzy głodne paszcze
połknęły i trawiły miliony w swych trzewiach.
Wszystko się skończyło i przyszła potrzeba,
by nowe budować, pomnażać swe mienie,
dobrobyt budować i stawiać schronienie,
zakasać rękawy, broń odłożyć w kąty
i kosą zastąpić i narzędziem skąpym, zbudować potęgę na wieki,
by nikt już przenigdy grozić nam nie zechciał.
Budowa i walka, równe chyba sobie pod względem mozołu i męstwa,
lecz w budowaniu nie ma patosu, który tak lubimy.
I szybko się okazało, że już dziwne siły
z mroków wychodziły i za sukno chwyciły,
każde ze swej strony, łakome jak największego skrawka
z nowego sztandaru.
Szybko się okazało, że zgoda to coś, co trudno utrzymać,
gdy wrogów zewnętrznych nie ma przy granicy.
Wówczas nie ma jedności i nic się nie liczy,
tylko własny interes i głupia swawola.
Naczelnik znowu wojsko wyprowadził na ulice stolicy
i porządek zaprowadzał, jako ojciec srogi w rodzinie,
gdy mu dziatki do oczu sobie poskakały.
I gdyby to mało jeszcze było,
to za „chwilę” kryzys zza morza zwalił się nam wielki
i głód się pojawił, i nędzy udręki.
Ledwośmy z kolan powstawali, z powrotem uklękli.
Przyszłości słodkiej nam trzeba, nie przeżywać męki.
Ledwo jedno się skończyło, już inne narosło – tym razem z zachodu.
Faszyzm mówiąc prosto rósł w siłę i zbroił się prędko.
I wtedy to się stało
Bóg zgasił płomień życia nad głową człowieka wielkiego.
Jego ścieżka przygasła, upadł duch tak drogi i nie było już ojca.
Odszedł, chociaż srogi, to jednak nad wszystkim zawsze miał kontrolę.
Naród go pożegnał, przyrzekł też solennie,
że nigdy nie roztrwoni, co ojciec zbudował.
Sąsiedzi zaś najbliżsi zwietrzyli nadzieję.
Znów to, co pomiędzy nimi, słabym się stawało.
Ziem swoich było im mało, rozedrzeć znów chcieli,
to co naczelnik z trudem wielkim scalić kiedyś zdołał.
Sojusz zawiązywali, więc i myśmy chcieli dokonać czegoś podobnego.
Nie było po kądzieli, więc dalej trzeba było podpisać przymierze.
Z synami Napoleona pieczęć przyłożono,
drugą z Anglikami, co morzem władali.
Znowu się nadzieja w serca powlewała,
żeśmy nie są sami, żeśmy jak ta skała
pomiędzy dwoma żywiołami, a gdy przyjdzie potrzeba,
to pomoc otrzymamy – tak mówiła umowa.
Wrześniowa się pożoga rozlała po kraju – wróg ze wschodu, cośmy mu niedawno skórę
przetrzepali,
wbił nam mizerykordię i tak rozbiór scalił.
Znowu nam Rzeczpospolita z mapy poznikała.
Przez świat się pożoga rozlała niemała
i w wojnie trwaliśmy przez sześć lat bez mała.
A kiedy się skończyła, Jałta zaistniała.
Ledwie żeśmy się jednego z zachodu strachu już pozbyli,
gdy drugi z innej strony kończyny przydybił.
Mocarz wielki ze wschodu porządek wprowadził,
w głowach ponamieszał, wielką wojną straszył.
Na pół wieku prawie zdołał nas zniewolić,
lecz nigdy nas nie złamał, nie zsowietyzował.
Cały czas się nadzieja w sercach mocno tliła,
że się niedźwiedź zadławi, że to jeszcze chwila,
zanim się rozpadnie imperium, co sztucznie wszak trwało.
Wtedy my się podniesiemy i krzykniemy „BRAWO”.
Teraz nasza kolej, czas otworzyć oczy,
pora wracać do korzeni, cokolwiek to znaczy.
Patriotyzm zbudować, odświeżyć przestrzenie,
sprawić, że na wszystko spłynie jakby nowe tchnienie,
że na powrót uwierzymy, żeśmy wielkie plemię.
Nadzieja, duma, patriotyzm – to wszak nasze mienie,
które kiedyś wkopaliśmy głęboko pod ziemię,
a które teraz nam przyszło wyciągnąć nareszcie.
Dumni bądźmy z Polski, wszak w niej właśnie trwamy.
Myśmy są Polacy, nie wstydźmy się tego.
Nieśmy głowy wysoko, jak nasi przodkowie sztandary przed laty,
aby byli z nas dumni, by nam bili brawo,
żeśmy są Europy najzdrowszą enklawą.
Wojciech Burdelak