Powieść "Zbrodnia Ikara"
"ZBRODNIA IKARA" jest złożonym procesem, przez który przechodziła Wiesława Ikar zanim dowiedziała się prawdy o swoim życiu.
W "Zbrodni Ikara" czytelnicy zostają wciągnięci w intensywne napięcie psychologicznego thrillera, w którym granica między percepcją, a rzeczywistością staje się coraz bardziej zamazana. Świat Wiesławy rozpada się, gdy jej mąż Dawid umiera. Jednak jej intuicja krzyczy, że prawda jest daleka od tego, co się wydaje. Odrzucając zalew kondolencji i surową rzeczywistość, którą jej przedstawiono, szuka pomocy u prywatnego detektywa, aby rozwikłać nurtujące ją pytanie "czy Dawid naprawdę umarł"?
Podczas gdy oboje przemierzają labirynt wskazówek, każde odkrycie jest bardziej zaskakujące niż poprzednie, sugerując, że Dawid może wciąż żyć, uwikłany w sieć sekretów i kłamstw. Im głębiej Wiesława zagłębia się w poszukiwania, tym więcej odkrywa na temat tajemnic otaczających mężczyznę, którego sądziła, że zna.
Narracja przybiera fascynujący i surrealistyczny obrót, gdy główna bohaterka znajduje się na krawędzi odkrycia, które może zniszczyć jej postrzeganie rzeczywistości. Stając w obliczu serii głębokich objawień, jest zmuszona zakwestionować wszystko, w co wierzyła na temat swojego życia, swojej miłości i siebie samej.
Zamów teraz
Możesz też zamówić tą książkę na amazon.pl lub allegro pl.
Fragment powieści "Zbrodnia Ikara"
– Chryste Panie! Jak to możliwe?! – Janusz Kowalski, lekarz, który wcześniej odbierał poród, siedział teraz na szerokim parapecie okiennym, w służbowej łazience i w drżącej dłoni trzymał zapalonego papierosa. Zaciągał się chaotycznie raz za razem, jak gdyby liczył na to, że w dymie, który wciąga do płuc jest coś, co pozwoliłoby mu powrócić do normalności. – Cholera, nadal się cały trzęsę! – uniósł rękę i pokazał papierosa, który nijak nie chciał pozostać w bezruchu.
To czego doświadczył dzisiejszego ranka, z medycznego punktu widzenia, nie było standardowe, ale jednak zdarzało się, co jakiś czas. Było fizyczne, namacalne, ale nie dawało się wepchnąć w ramy normalności. On wiedział, że poza tą fizycznością, z którą miał do czynienia, było coś jeszcze. Coś ulotnego, co wymykało się naukowemu uzasadnieniu. Wiedział, że wydostało się na światło dzienne i że już nigdzie nie odejdzie. Uczepiło się jego osoby i już z nim zostanie. Był pierwszym, którego zobaczyło i zapewne uznało go za członka rodziny. Było nawet tutaj. Rozejrzał się nerwowo na boki, ale oczywiście niczego niepokojącego nie dostrzegł. To tkwiło razem z nim i jego kolegą w tym pomieszczeniu i patrzyło na nich niewidzialnymi oczyma. Tyłek mu ścierpł, ale bał się zejść z tego parapetu, jakby to była jakaś enklawa, która zapewni mu bezpieczeństwo. Uznał, że zamysł z wypaleniem porannego skręta, był chyba najgorszym pomysłem w jego życiu.
Tuż obok niego stał niski i tęgawy mężczyzna. Stanisław Cebula spoglądał na swojego kolegę nieco ironicznie, ale na tyle subtelnie, aby ten grymas nie został zauważony. Opierał się plecami o drzwi do toalety, a ręce trzymał wciśnięte w kieszenie spodni. Przez prawy bark miał przewieszony zaplamiony krwią kitel, który sugerował, że również należy do grona osób, które uczestniczyły w narodzinach. Chyba nawet nie zwrócił uwagi, że zabrał go ze sobą.
Po tym nietuzinkowym porodzie, do którego został wezwany, aby wesprzeć kolegę po fachu, Cebula zdjął fartuch dopiero w swoim gabinecie i rzucił niedbale w kąt. Podszedł do umywalki, która znajdowała się w każdym gabinecie i zaczął starannie szorować dłonie. Rytuał trwał kilka minut. Kiedy skończył, usiadł na drewnianym krześle za biurkiem, oparł łokcie na blacie i dokładnie obejrzał efekty. Wpadł w tę fobię po tym, jak kiedyś przed laty, po ciężkim porodzie wymknął się pośpiesznie z porodówki zapominając zdjąć gumowe rękawiczki. Był wówczas świeżo upieczonym lekarzem i to był jego pierwszy poród z komplikacjami. Krążył zdenerwowany po szpitalnym korytarzu w zaplamionym fartuchu i czerwonych od krwi rękawiczkach paląc papierosa, a ludzie, których mijał patrzyli na niego z niesmakiem. Był tak podniecony, że nawet zaciągając się dymem nie dostrzegał, co ma na dłoniach. Od tamtego czasu zawsze przestrzegał procedur, aż do dzisiaj.
Zadowolony z efektu, jaki osiągnął pod kranem, sięgnął do szuflady. Wyciągnął z niej płaską brązową butelkę i wcisnął ją sobie między uda. Powoli, niemalże z namaszczeniem odkręcił nakrętkę i nalał do połowy szklanki brązowego płynu. Szybkim ruchem wlał wszystko do gardła i przełknął. Raz jeszcze powtórzył tę czynność. Po kilku minutach „dochodzenia do siebie” ruszył do swoich obowiązków. Nie minęła godzina nim powrócił. Wychlipał resztę trunku duszkiem z butelki i popił zimną herbatą miętową. Kiedy pielęgniarka zajrzała do niego i oznajmiła, że doktor Kowalski zamknął się w łazience i nie ma zamiaru wyjść, schylił się po zmiętoszony fartuch, wcisnął pod pachę i ruszył z odsieczą.
Teraz przyglądał się kłębom dymu nad jego głową i od momentu, kiedy tu zajrzał, zastanawiał się, jak sprawić, żeby Janusz powrócił do normalności. Właśnie doszedł do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem będzie terapia szokowa.
– Jak to możliwe?! – prychnął ostentacyjnie i poprawił okulary na nosie. Wypity alkohol sprawił, że przeszedł już nad tamtym porodem do porządku dziennego. Jego kolega miał z tym jednak nadal poważny problem. – Janusz, zejdź wreszcie na ziemię, człowieku! Siedzisz tu od niemal dwóch godzin i wcale nie chodzi o to, że blokujesz jedyną męską łazienkę na tym piętrze. Rozumiem, że jesteś roztrzęsiony, ale obowiązki wzywają. Pora wracać do pracy i robić to, co należy, a poza tym takie rzeczy przecież się zdarzają.
– Zdarzają, Stachu?! – wysoki, szczupły, czterdziestoletni mężczyzna zaciągnął się po raz ostatni. Wypuścił dym przez nos i rozejrzał się szybko wokół siebie, wyraźnie czegoś szukając. Uśmiechnął się triumfalnie, jak gdyby odkrył coś doniosłego, po czym zgasił papierosa na kamiennym parapecie, na którym siedział i spojrzał z góry na drzwi od kabiny. Ktoś tam kiedyś coś na nich nabazgrał, ale pracowite ręce którejś z salowych usunęły niemalże całkowicie napis.
– Oczywiście Janusz i to cał…
– Wiem, że się zdarzają! – przerwał szybko wywód kolegi. Nie oczekiwał kazań ani durnego pocieszania. Potrzebował tylko czasu, aby to wszystko przemyśleć. Już sam fakt, że przestał być sam w tym pomieszczeniu irytował go niemiłosiernie, a do tego jeszcze musiał przełknąć gorzką prawdę, że zrobił z siebie idiotę. – Nie jestem do cholery nowicjuszem! Przyjąłem na świat już setki dzieciaków! W końcu siedzę w tym ładnych parę lat! Bywały porody lekkie albo takie, kiedy już w myślach żegnałem się z rodzącą lub jej dzieckiem, ale coś takiego jak Boga kocham, zdarzyło mi się pierwszy raz!
– No to masz to już za sobą! – Stanisław podniósł rękę i spróbował położyć mu dłoń na ramieniu. Chciał go jakoś wesprzeć, choć przecież nie musiał. Pomóc mu w powrocie do normalności. Spotkał się jednak ze zdecydowaną odmową. Janusz skrzywił się niemalże z odrazą.
– Łatwo ci mówić, bo to nie ty po standardowej cesarce zobaczyłeś „coś” takiego! Spodziewałem się, że ujrzę coś normalnego, zwyczajnego, a tu taka… – szukał w myślach odpowiedniego określenia –anomalia! Miałeś szczęście, że kiedy przyszedłeś na salę to miałeś już rozeznanie, o co chodzi!
– Skąd ta pewność? – ironia z powrotem zagościła na jego ustach, ale szybko zniknęła.
– Słucham?! – Po raz pierwszy, odkąd tu zajrzał, spojrzał na niego z ciekawością.
– A skąd wiesz, że ktokolwiek opowiedział mi, do czego mnie wzywają?… Wyobraź sobie Janusz, że pielęgniarka, kiedy tylko wpadła do szóstki, oznajmiła mi, że doktor Kowalski ma problem na porodówce i pilnie potrzebuje pomocy. To było wszystko, cała moja wiedza. Kiedy wszedłem na salę to byłem zapewne nie mniej zaskoczony od ciebie. Nie wmawiaj mi więc, że miałem jakiś komfort i że było mi łatwiej… To wszystko, kolego! Rozumiesz?! – Patrzył zmrużonymi oczami szukając u niego zrozumienia.
Użytkownik łazienkowego parapetu chyba jednak nie do końca słuchał tego, co powiedział. Zamiast skomentować, czy w jakiś inny sposób zareagować na jego wypowiedź, ciągnął przerwany wątek.
– Gdybyś Stachu był wtedy na moim miejscu, to teraz byłbyś zapewne tak samo rozbity jak i ja! Jestem niemalże tak pewny jak tego, że siedzę teraz na tym pieprzonym parapecie i zapewne gadam od rzeczy! – Kiedy to powiedział, odwrócił głowę i spojrzał przez szybę na trawnik za oknem. Przez chwilę przyglądał się parze młodych ludzi siedzących na ławce. Starał się oddychać spokojnie, choć nadal czuł olbrzymi niepokój. Wiedział, że to najpierw z oddechem należy zrobić porządek, aby stopniowo uspokoić całą resztę. Walczył z tym od chwili, kiedy tylko przekroczył próg tego pomieszczenia i niestety nadal przegrywał. Po kilku sekundach studiowania szczegółów za oknem powrócił do rozmowy.
– No to tyle… – szepnął jakby do siebie.
– Nie przeczę Janusz, że mogłeś być zszokowany. Tamta biedna kobieta praktycznie z izby przyjęć ruszyła od razu na porodówkę. Nie było, kiedy ani jak wykryć nieprawidłowości. Gdyby rodziła w terminie i poleżała u nas trochę dłużej to wychwycilibyśmy, że coś jest nie tak.
– No właśnie! – Nagle, jak gdyby otrzymał zastrzyk energii. Poczuł się trochę lepiej i jak mu się zdawało, nabrał dystansu do zdarzenia sprzed godzin. Po raz pierwszy, odkąd tu trafił, uśmiechnął się delikatnie. – Cholera, wiesz, że oddałbym roczne zarobki, żeby mieć takie urządzenie… dzięki któremu można by było zajrzeć do wnętrza ludzkiego ciała bez potrzeby użycia skalpela. To byłoby coś!
– Przecież jest już taki sprzęt.
– Jest?! – spojrzał zaskoczony. – Jest coś takiego?! To, czemu ja nic…
– Oczywiście, że jest… Rentgen! – uśmiechnął się ironicznie i klepnął dłońmi w swoje nalane uda.
– Tak Stachu, pewnie!… No pewnie – westchnął i zrobił zniesmaczoną minę.
– No, co ty! Żartowałem! Wiadomo, że nikt normalny nie zrobi rentgena kobiecie w zaawansowanej ciąży. Mamy sześćdziesiąty ósmy rok i gdzieniegdzie panuje jeszcze średniowiecze, ale coś takiego by nie przeszło. Tak sobie myślę, że ktoś mądry wymyśli coś takiego, a może już wymyślił i za dwadzieścia, albo trzydzieści lat takie urządzenia będą w powszechnym użyciu. Też chciałbym na czymś takim pracować.
– Oj Stachu, Stachu! Przestańmy fantazjować i zejdźmy na ziemię. Muszę, o tym zapomnieć i to jak najszybciej, tylko że nie bardzo wiem jak – uniósł rękę przed siebie i pokazał drżącą dłoń. – Gdybym był neurochirurgiem to byłby zapewne koniec mojej kariery.
– Janusz, dobrze już, spokojnie! Nie jesteś neurochirurgiem, ani nawet chirurgiem i nadal będziesz sobie doskonale radził w pracy. Tylko mi się tu nie rozsyp, chłopie – ponownie spróbował. Uniósł ramię – tym razem nie spotkał się z odmową – i poklepał kolegę przyjaźnie po plecach. Adresat gestu spojrzał na niego życzliwiej i nawet uśmiechnął się półgębkiem. – Było minęło… stało się. W naszym fachu takie rzeczy się zdarzają, choć nie powinny. Zapomnisz o tym szybciej niż ci się zdaje.
– Tak wiem… – pokiwał głową, sięgnął do kieszeni i wyciągnął nieruszoną paczkę papierosów „Marlboro”, podarunek od wdzięcznego pacjenta.
– Uuuu, Marlboro, Janusz! – zawył cicho, kiedy zobaczył, jak otwiera paczkę. – Daj jednego! No czemuś takiemu to dam się skusić! W porównaniu z naszymi czy ruskimi to jest „tytoniowy eden”!
– Proszę – podsunął mu paczkę niemalże pod nos.
– Dzięki! – Wsunął papierosa z ustnikiem między zęby i zaczął macać kieszenie w poszukiwaniu zapałek. – Będziesz miał ognia? – zapytał zniesmaczony faktem, że zapewne pudełko zostawił na biurku.
– Jasne!
Zaciągali się dymem w milczeniu, delektując się smakiem Ameryki. Po kilku minutach tak zadymili niewielkie pomieszczenie, że Janusz musiał zsiąść z parapetu, aby otworzyć okno. Wychylił się, żeby sprawdzić, czy aby nikt nie spaceruje na dole, po czym pstryknął papierosem obserwując, jak powolnym lotem opada na trawę. Pomachał intensywnie ręką wyrzucając resztki dymu na zewnątrz i zamknął okno. Ponownie rozsiadł się na parapecie.
– Na co tobie ten fartuch? – zapytał zdziwiony i wskazał na Stanisława ramię.
– A to?! – podążył za jego palcem i zaskoczony zdał sobie sprawę, że nadal to przy sobie nosi. – A nie wiem! Wziąłem to i już, ale po co? Coś chyba zamierzałem z tym zrobić? – Odrzucił go ze złością. Dopalił papierosa do końca, otworzył drzwi od kabiny i wrzucił niedopałek do sedesu.
– Nadal mi to nie daje spoko…
– Do cholery, może byśmy już ucięli ten temat! – Przerwał koledze, gdyż uznał, że znowu zaczyna wracać na niewłaściwy tor. Janusz nawiązał do wątku sprzed kilku minut, a to oznaczało maglowanie tego, co uważał już za zamknięte. Postanowił szybko zmienić temat, ale zanim urzeczywistnił zamiar, sam się w nim pogrążył. – Jutro chłopie, jeśli o tym wspomnisz, to cię kopnę w ten twój stary żylasty tyłek! Ale skoro to nadal cię tak boli to… Owszem, takie przypadki mają miejsce. Rzadko, ale mają! To jest typowa patologia medyczna, a ty to teraz tak przeżywasz, jak gdyby to dotyczyło ciebie.
– Po pierwsze, to nie jest żadna patologia, a po drugie, ten przypadek dotyczy do cholery człowieka! Trzeba o tym myśleć, trzeba się zadręczać, kiedy spotyka nas coś takiego! Czym, kim będziemy, jeśli zaczniemy przechodzić nad takimi faktami do porządku dziennego?!
– Nieprawda!! To nie ty urodziłeś coś ta… – umilkł, nie dokończył i zrozumiał, że za bardzo się zagalopował. Spojrzał na kolegę i zobaczył oznaki zbliżającego się wybuchu. Postanowił nieco stonować. – Ty tylko odebrałeś poród. To twój zawód, który sobie obrałeś i taka twoja praca. Stało się, i to nie ty Janusz będziesz musiał z tym żyć.
– Stachu, nie wkurzaj mnie do cholery! – zeskoczył z parapetu i spojrzał z góry na swojego rozmówcę. W oczach miał ledwo tłumioną furię. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Mierzyli się wzrokiem jak bokserzy przed walką. Teraz najlepiej było widać jakim impulsywnym człowiekiem jest doktor Janusz Kowalski.
– Janusz, spokojnie chłopie! – „Zaatakowany” cofnął się o krok, podniósł rękę i wykonał dłonią znak „stop”. – Wiesz przecież, że na mnie to nie działa! Może kiedyś, kiedy cię jeszcze tak dobrze nie znałem, ale teraz przyjacielu, już nie! – uśmiechnął się delikatnie i kontynuował. – Zawsze byłeś samolubny – splótł ramiona na piersiach.
Janusz spojrzał na niego nie kryjąc zaskoczenia.
– Wiem co mówię, Janusz… Nie zaprzeczaj chłopie! Znamy się już dobrych kilkanaście lat. Przez te wszystkie lata poznałem cię na tyle dobrze, żeby stwierdzić, że nawet teraz myślisz tylko o sobie…
– Nieprawda!! – fuknął w jego stronę. To jedno słowo można było porównać do włóczni rzuconej w stronę niczego nieświadomej ofiary. Jeśliby słowa mogły skrzywdzić, to Stanisław już by leżał na zimnej posadzce.
– …a nie pomyślałeś o matce! – dokończył niezwykle spokojnie udając, że nie zauważył gwałtownej reakcji.
– A co z nią?! – agresja momentalnie ustąpiła, jak gdyby odcięto mu zasilanie, a w to miejsce wlała się troska. – Żyje?!… Mam nadzieję, że nic jej nie jest?!
– Tak szybko uciekłeś, że nawet nie masz bladego pojęcia, co było dalej! – wskazał na niego palcem i na powrót oparł plecy o drzwi do kabiny.
– Wiem cholera, ale to było silniejsze ode mnie! – spuścił głowę z pokorą.
– Lekarz powinien zawsze nad sobą panować, zwłaszcza kiedy to się dzieje na oczach personelu. Tego wymaga nasz zawodowy autorytet. Dla niektórych ludzi jesteśmy wzorcem, wartym naśladowania – stwierdził, że w tym przypadku, najlepszym lekarstwem będzie krótki moralny wykład. – Jeżeli my sami Janusz nie będziemy siebie szanować, to pielęgniarki i wszyscy pozostali zwyczajnie zaczną nas olewać!