Sztuka teatralna "Historia o Świętym Wojciechu"

Historia sprowadzenia ciała świętego Wojciecha z Prus oczami autora.

Dialog dwóch rycerzy stojących na straży przy ciele męczennika.

Sztuka teatralna "Historia o Świętym Wojciechu"

„Zaczyna się…

Tak właśnie, taka jest potrzeba.

Taki jest początek, taka rzeczy kolej!

Preludium próby i wszystko co pierwej,

pozostać ma w cieniu,

w błogiej niewiedzy,

subtelnej ślepocie.

Chwilę później wbrew sobie doświadczysz zbawienia.

Właśnie czas zaczynać…

teraz przyszła pora,

żeby wyjść na scenę

niczego nieświadomym, banalnym aktorom.”

 

 

 

       Puchacz strażnik nocy,

po trzykroć oznajmił zebranym, że czuwa.

       Księżyc jakby ze strachu schronił się za chmurą,

gdzie zamierzał zapewne jakiś czas przesiedzieć.

       Tych zaś co czuwali strach zwierzęcy dopadł.

Ci co spali nieświadomi w błogich snu ramionach,

rano śmiać się będą z tych co strzec ich chcieli.

       Wojów dwóch najdzielniejszych ciemność otoczyła.

Serca szybciej zabiły, więc by odwagi sobie dodać, za miecze chwycili.

       Gotowi życie oddać, bez namysłu, w tej chwili.

 

 

        - Sza! Ktoś idzie! – rycerz złapał druha za ramię i pociągnął ku sobie.

       - Gdzie, kto?! Co chcesz mi pokazać? Ciemno tu jak w grobie.

       - Tam w oddali! Nie widzisz? Wszak ślepiec by dostrzegł.

       - Nie widzę!

       - Bo źle patrzysz. Tam spójrz! – wyższy rycerz wskazał kierunek ręką uzbrojoną w miecz prędki. – Tam, gdzie te dwa cienie tańcują nad rzeką.

       - Teraz widzę na Boga! Cóż robić, wszcząć alarm czy też tylko śledzić demoniczne ruchy?!

       - Zostańmy w tym stanie, dopóki nic groźnego jeszcze się nie dzieje. Nam wszak przyszło strzec tego, co jest najcenniejsze.

       - Tak masz rację mój druhu. Przecież jeszcze nic złego teraz się nie dzieje. Gawiedź sobie poradzi, tym bardziej rycerze.

       - Myślisz, że to demony czyhają w oddali? Z dala patrzą na ciało naszego świętego i szykują się do szturmu…?  O nie! Tej nocy nic z tego.

       - Zamilknij głupcze! Nie przyzywaj złego!  Ciała Wojciecha wszak strzec przysięgliśmy i to uczynimy, bośmy są rycerze.

      - Wiem, lecz boję się jak nigdy... Dnie są takie krótkie, zaś noce bez końca. Ile jeszcze do świtu?

       - Nie wiem!

       - Obyśmy doczekali strasznej nocy końca.

       - Spójrz i księżyc nabrał wszak wreszcie odwagi. Skrył się czort za tą chmurą, lecz trik nie wypalił. Biedak tkwi tam nagi, wskórać nic nie może.

       - Tak widzę! Wiatr, brat jego, dla żartu obłok mu przegonił. Biedny księżyc, on jeno może w jedną stronę chadzać. Jeśli tak się boi, na kolejny poczeka.

       - Żal mi go!

       - Cóż...! To zapewne dla niego żadna jest pociecha. Niebo się czyste zrobiło niby wielka rzeka, a gwiazdy na nim błyszczą, jakby ktoś do ognia powrzucał monety.  

       - Biedny ten brat słońca nigdzie się nie skryje. Gdziebyś oko zawiesił jeno gwiazdy widzę. Być może do świtu, już z nami zostanie.

       - Niech więc i tak będzie. Z takiego towarzystwa zawsze się ucieszę. Chyba miecze pochować przyjdzie nam za chwilę. Wszak już cieni nie widzę, choć strachu się wstydzę.

       - Wstydzisz się? Dlaczego? Wszyscy się boimy. Myślisz, że on się nie bał? Nie zadrżał ni chwili?

       - Mówisz o Wojciechu?

       - Tak o nim wszak mówię!

       - Nie wiem. Tam nie byłem, gdy ducha oddawał.

       - Lecz ja wiem! Powiem więcej, jestem tego pewny, że nigdy na tej ziemi nie było człowieka, który nie przykląkł na jedno kolano podczas ciężkiej próby. Jedynie Bóg najwyższy nie lęka się tego, co niedawno stworzył.

       - Mądrze mówisz, lecz teraz zróbmy coś by mnie sen nie zmorzył. Na tej górze jesteśmy, widzimy daleko, ale teraz nawet skraweczka słońca nie wypatrzym. Do świtu daleko. Słońce ma długą drogę i idzie piechotą. Gdybym tylko wiedział, jak to można zrobić, kupiłbym mu wierzchowca i na nim posadził.

       - Głupcze! Noc jest wszystkim potrzebna. Wszyscy spać musimy, a jeszcze niektórzy o zmroku szukają zwierzyny.

       - Spać się chce!

       - Mnie też sen morze, dlatego opowiem ci pewną historię. O zwykłym człowieku, który kiedyś wzniósł się na wyżyny.

       - Czy aby ciekawą?

       - Zaiste...! Chcę ci opowiedzieć, jak do tego doszło żeśmy się na tej górze niedawno spotkali.

       - Mówisz o tym świętym? O naszym Wojciechu?

       - Tak o nim. Wszystko ci opowiem, lecz mi nie przeszkadzaj, bo tego nie lubię…

       - Nie będę, przyrzekam. Zaczynaj, bo tak lubię słuchać twoich opowieści.

       Historia z ust zaczęła wypływać strumieniem. Zrazu powolutku, z każdym słowem nabierała mocy. Nawet ptaki ucichły, wilki wyć przestały. Wiatr, który tak zawzięcie hasał w okolicy, również przysiadł i skupił się w sobie.

 

³

 

              - Kogóż mam tam posłać...? Wszak to zatracenie. Każdy kto tam pójdzie w te nieznane ziemie, nijak nie znajdzie wśród obcych poparcia... To jak wyrok, jak ścięcie... Ja tego nie zrobię. Ręce chciałbym umyć, jak Piłat przed laty – Tak Bolesław Chrobry mówił do rycerzy, co się tam zebrali z okazji wieczerzy. Mnisi nie słuchali, w kąty posiadali i tam się modlili, aby władca czasami nie spojrzał w tę stronę. Kiedy byli daleko, to ze śmierci drwili. Kiedy w perspektywie męki wypatrzyli, strach wszystkimi zawładnął. Władca już zamierzał wezwać ku sobie któregoś, kiedy nagle usłyszał ciche, pewne słowa.

              - Panie wybacz! – wszyscy w tę stronę przekręcili głowy. Spodziewali się olbrzyma, a ujrzeli dziecię niemalże, niewielkiej postury. Ktoś taki odważył się przed władcą wystąpić. Zwykły człowiek, był nikim. Nie nosił korony. Habit jedynie na grzbiecie świadczył, że z pospólstwa uciec w brać zakonną zapewne spróbował… Wszyscy się mylili. Był to benedyktyn, biskup praski, szósty syn Sławnika, pana na Libicach.

              - Ktoś ty, że ośmielasz wtrącać się przy władcy?! – krzyknął jeden z możnych. Liczył, że w ten sposób schlebi swemu panu.

              - Zabrać go! – wrzasnął kolejny rządny krwi despota.

              - Dać katu, niech się z nim zabawi! Niech zdycha niecnota.

              - Jestem nikim panie, lecz chętnie wyruszę – ten kto zamęt wprowadził nie zląkł się ataków.

              - Gdzie...?! Dokąd...?! – głosy z zewnątrz poruszyły ciszę.

              - Mów człowieku! – kasztelan swój autorytet na szali postawił. – Przed księciem zwanym Chrobry, przyszło ci przemawiać. Nie wolno szaraczkowi tak okoniem stawać. Mów więc póki możesz, wszyscy posłuchamy – Książę jedynie wzniósł ku górze palec wskazujący i pokazał gestem, że chce słów wysłuchać.

              - Racz wybaczyć panie. Jestem Wojciech herbu róża, czego się nie wstydzę, lecz czego się wyrzekłem, żeby służyć Bogu. Pójdę ja na Prusy z ewangelizacją... Pójdę głosić słowa, które Jezus mawiał...

 

 

 

       - Więc tak było, powiadasz? – drugi rycerz nie wytrzymał i przerwał w pół słowa. – Jakże wiele bym oddał, aby to zobaczyć! Może sam bym nawet poszedł w te przepastne bory.

       - Nie przerywaj, kiedy do słuchania taki byłeś skory – rzekł mu ten, kto historię taką opowiadał. – Jeszcze raz mi przerwiesz, a sam tu zostaniesz!

       - Wybacz, wybacz, wybacz, że plotę od rzeczy. Tylko, że ta historia taka jest ciekawa, że tak się zastanawiam, czy nie zbudzić drania, który razem ze mną w jednym siedział łonie... Nie patrz tak... o bracie mówię swoim... Dobrze, dobrze... Przysiądę na stronie i już więcej z ust mych słowa nie usłyszysz.

       - To co zacząłem, to teraz zakończę. Historia jest tak ciekawa, że nim wstanie słońce dowiesz się wszystkiego. Oni zaś niech śpią snem sprawiedliwego. Jutro oni czuwać będą, a my tu pośpimy. Drwa dołóż do ognia. Nie czekaj ni chwili.

 

 

 

              - Czego chcesz ode mnie? Ziemi, srebra, władzy? – książę nie chciał wierzyć w szlachetność intencji. Zbyt często z zachłannością miewał do czynienia.

              - Gdybym rzekł niczego, to bym skłamać musiał.

              - Ha, więc jednak, tyś przeklęta dusza! Uroda Apolla, a język jak żmii! Mów człowieku prawdę! Czego pragniesz w zamian to cię nie ukażę.

              - Kilku koni i strawy. Nic więcej nie trzeba. Modlitwa mnie ochroni, a ukryją drzewa, których całe eony ciągną się bez przerwy. Gdzie okiem sięgnąć klony, cisy, rozłożyste dęby!

              - Tylko tyle...?! Nic więcej...?! A więc głupcem jesteś. Myślisz, że dnia następnego dożyjesz w tej głuszy?! Dam ci wiktu i konie. I ludźmi otoczę, co to z mieczem, gdy trzeba staną w twojej obronie. Idź więc Słowo Boże głosić. Misja ta jest wielka. Słowo głosić wśród pogan to śmierć, to udręka. Z jednej strony zazdroszczę, z drugiej ci współczuję.

              - Dzięki panie za wsparcie, wiele to kosztuje.

              - Ruszaj więc, Wojciechu. Niechaj się nie lękam, że na zatracenie wysłałem, tak wielkiego męża.

              - Jedną prośbę jeszcze miłościwy panie na dnie zachowałem.

              - Jaśniej mów, czego pragniesz! Prośbę spełnić zdołam. Jeśli nie to o inne rzeczy poprosić pozwolę.

              - Dużo mi nie trzeba. Jedynie modlitwy do naszego Boga. Niechaj bracia i wszyscy co w tej sali trwali i którzy tak okrutnie na mnie pomstowali, zechcieli wybłagać powodzenie misji.

              - Jakże to za ciebie modły mają wznosić? Czyż tyś król lub papież, by cię modłą wspierać?

              - Nie mój panie. Ja jedynie proszę bym mógł tam nauczać. Bym dusze czarne w światło pomagał przywrócić. Tylko tyle, nic więcej. Ruszam w drogę z kamieniem związanym na szyi. Żegnam cię mój panie, jak bym po raz ostatni oblicze twe widział.

              - Bywaj więc i wracaj. To jest rozkaz księcia. Kiedy misję zakończysz chętnie cię przywitam.

              - Jeśli Bóg pozwoli właśnie tak uczynię. A teraz żegnajcie i niech Bóg nas wspiera.

 

             Orszak z Wojciechem ruszył i przepadł w puszczy przenajwiększej. Książę z wieży spoglądał w stronę, gdzie ruszyli. Minął miesiąc, a od nich wciąż wieści jeszcze nie przybyły. Minął drugi i trzeci i jeszcze następne. Wreszcie jeździec samotny w zamku alarm wzniecił. Ledwo z siodła zeskoczył, do władcy się udał. Padł mu do stóp, lecz czasu potrzebował, bo ledwo oddychał. Gdy mu miodu dano wreszcie powstać zdołał, lecz chwiał się na nogach, tak że dwóch pachołków musiało go wspierać.

 

              - Pamiętam cię! – rzecze Chrobry. – Strasznie źle wyglądasz, ale cię poznaję. Tyś jest z grupy Wojciecha, która wyruszyła i o której teraz dopiero usłyszę nowiny. Mów, opowiadaj i nie trać mi na zbytki ani jednej chwili!

              - Wojciecha ubito! – wycharczał nieszczęśnik i padł na kolana.

              - Co…?! Co ty powiedziałeś?!

              - Zginął, ducha oddał, nie ma go wśród żywych. Sam widziałem śmierć jego. Oczy nie kłamały, a teraz język mój również prawi same szczere słowa.

              - Co mówisz...?! Czyś postradał zmysły, a może miód był za mocny, którym cię pojono, nim przede mną stanąłeś? Nie kłam i mów szczerze.

             - Zdrowym panie i klnę się na wszystko, że prawda z ust moich właśnie wypłynęła. Trochę jestem zmęczony, ale nic, to minie. Nie ma już Wojciecha, prusacy zabili. Ciało zbezcześcili i głowę ucięli. Nie ma go już, nie ma!

              - Opowiedz mi jak zginął? Czy poległ z honorem? Czy śmierci w twarz patrzył, czy też może miecz stalowy w plecy ktoś mu przybił?

 

³

 

             - A jak go zabili, dlaczego i kiedy?! Bardzo jestem ciekaw – drugi rycerz powtórnie złamał przyrzeczenie. – Oj wybacz druhu, wybacz! To twoje spojrzenie więcej mówi, niźli wszystkie słowa. Głowę z pokorą spuszczam i dalej cię słucham. Niechaj język mi utną, jeśli się odezwę.

       Rycerz skinął głową i kontynuował. Minę srogą zrobił, lecz w duchu się zaśmiał. Radował się, że mógł tę historię powierzyć następnym. Wiedział, że w ten sposób tworzą się legendy. Z legend zaś zapewne, ktoś wyciągnie lekcje. Rozumiał, że w ten sposób coś po nim zostanie.

 

³

 

              - Dotarliśmy panie do pogan i tam mieszkaliśmy – posłaniec ciągnął opowieść patrząc władcy w oczy. Złe wieści przynosił, lecz był tak ochoczy, że szybko chciał przekazać z czym przybył w to miejsce. – Wojciech słowo głosił podczas naszej misji. Wielu z nich nas słuchało, inni nas kąsali. Kiedyś dąb rozłożysty dostrzegł gdzieś w oddali… Święte drzewo Prusów ściąć kazał, będąc dobrej myśli. Zła to była decyzja, jeszcze gorsze czyny, bowiem myśmy kapłanów serca bardzo rozsierdzili. Jeden z nich ludzi zwołał i na nas wyruszył. Dzidą ostrą jak igła bok Wojciecha przebił. Rana jak u Chrystusa życie mu skróciła. Padliśmy na kolana myśląc, że i nasza wybiła godzina.

              - Tylko ty ocalałeś, czy śpieszysz z wieściami?! Czy za tobą ludzie wiozą ciało, tego dla którego zrobiłem tak mało?! Trzeba było zbrojnych więcej wysłać dla jego eskorty. Trzeba było więcej – legiony, kohorty – władca głowę opuścił i łzami się zalał.

              - Panie to by nic nie dało, kiedy ich tam tyle, co drzew w tamtym lesie. Nikt za mną nie jedzie. Tylko ja ostałem. Sam jeden tu dotarłem, by przywieźć nowinę.

              - Ładna mi nowina! Trzeba zwołać zbrojnych i ciało odzyskać. Przewieźć je do Gniezna i godnie pochować. A tam wszystkich zabić i domy popalić! Zemsta moja sroga dosięgnie ich wszystkich. Hej marszałku, zwołać mi chorągwie! Na wojnę ruszymy i bez ciała Wojciecha nigdy nie wrócimy.

              - Panie, nic nie wskórasz a ludzi wytracisz. Tam i tysiąc polegnie i dwa też przepadną. Może nawet sam zginiesz, ciała nie ocalisz. Jesteś władcą, więc ochłoń. Jest na szczęście furtka, którą wróg nam zostawił.

              - O czym gadasz człowieku?! Przyznać muszę, że cię nie rozumiem.

              - Trzeba tylko okup wpłacić, tak twierdzą prusacy.

              - Okupu żądają? Prędzej miecz dostaną. Nie do ręki, lecz w trzewia, tak by się zagłębił. Krew za krew, powiadam.

              - Tak mój panie. Chcą srebra, te parszywe gnidy. Dlatego mnie ocalili i wrócić kazali. Bez tego bym tam zginął, jak ci towarzysze moi, których psy rozszarpały, a kości pogniły.

              - Ile chcą tego srebra? Dużo, czy też mało? Czy skarbiec mój wystarczy, czy mam się u lichwiarzy może zapożyczyć?!

              - Panie oni chcą tyle ile waży ciało.

              - Dobrze, zatem! Pojedziesz zaraz, tylko konia zmienisz i dam ci kilku zbrojnych ku twojej ochronie. Powiesz tym psom przeklętym, że w połowie drogi spotkają się oba przeciwne orszaki. Tam dokonamy wymiany. Dostaną to co chcą, my zaś otrzymamy to czego tak w tej chwili najbardziej pragniemy. Ruszaj zatem, a ja dopilnuję, aby każdy szczegół wyprawy pozostał dopięty.

             - Dzięki panie! Ruszam! Wybacz, iż zawiodłem.

             - Dawaj śmiało, bym zdania nie zmienił i w twe miejsce nie wstawił innego. Kiedy jeden powraca nie jest to normalne.  Módl się abym cię nie ugościł jak tamci poganie.

 

³

 

             Bolesław, jak obiecał wszystkiego dopilnował. Woły, wozy i konie pośpiesznie ruszyły. Ludzi dodał, aby nad wszystkim zachować kontrolę. Wiedział, że poganie, nie mają honoru. W sercu zaś śluby złożył, Bogu przyrzeczenie, że ogniem i mieczem zetrze całe plemię. Dużo dni minęło zanim dwa oddziały spotkały się w lesie. Wilkiem patrząc nawzajem wzrokiem się mierzyli. Nieopodal polana miejsce uczyniła dla tak dużej grupy, aby nie czynili podchodów i w gęstwinie za chwilę nie leżały trupy. Wagę przyniesiono i ciało zmarłego. Na jednej szali Wojciech, czyli ciało jego. Na drugiej zaś mamona, co światem rządziła. Zaczęto znosić srebra, by przechylić szalę. Takie w jednym miejscu bogactwo zebrano, że mogłyby wsi dziesiątki zmienić właściciela. Nagle cud się stał. Jedyny prawdziwy. W jednej chwili ciało Wojciecha, straciło na wadze. Srebro szybko ściągali z szali z naszej strony. Tak długo to czynili, aż nie pozostała już żadna sakiewka. Kilka jeno monet wtedy wystarczyło, aby szalę przeważyć i ciało wykupić. Prusacy zatrwożeni uciekli w panice. Nie pamiętam nawet, czy tych jedenaście srebrników, które tam leżały zabrali ze sobą, czy też tam zostały. Tak widzisz przyjacielu historia się kończy... Do Gniezna jeszcze droga zapewne daleka. Nie wiemy co przed nami, co nas jeszcze czeka. Spójrz słońce zaraz wzejdzie, tak jak obiecałem.

       - Tak właśnie. Noc ucieka, a dnia jeszcze nie ma. Zaraz ludzie powstaną więc pewnie ruszymy. Ciekaw jestem tej góry?

       - Tej na której nam straże przyszło pełnić zgodnie?

       - Tak właśnie.

       - Kto wie może kiedyś, gdy milenium minie, ktoś pomyśli, że ją nazwać wypada imieniem świętego...?  Kto wie może kiedyś na jej strome ściany ktoś przyjdzie posłuchać historii, zrobić przedstawienie albo się pomodlić w chłodnym drzewa cieniu.

             

 

 

Skończyło się, to koniec, nic wszak nie trwa wiecznie.

I nie ma znaczenia, czy dobrze się stało.

Świat jest tak dziwnym miejscem,

że gdziekolwiek zechcesz, to zawsze dostrzeżesz zalążki logiki.

Nawet tam, gdzie ich nie ma, nie można wykluczyć,

że jutro lub za eon, tam się nie pojawią.

Świat nie jest taki, jakim go widzimy,

a to jak się jawi, to jest tylko złuda.

Nie można więc na zmysłach bazować do czasu,

kiedy umysł zastąpić spróbujemy duszą.

 

 

 

 

WOJCIECH BURDELAK.